Drapie?ca
Шрифт:
– Czyzby kto's ci pozwolil m'owi'c? – pytam ujmujaco. Nasz dyrektor kadr mial taka maniere m'owienia. Uprzejmy taki i wielu sie na to nabieralo. Niby grzecznie, a spr'obuj tylko co's miaukna'c!
Malolat milczy, wycierajac krew z rozbitych warg. I slusznie – na tym samym stole, lezy jeszcze zelazko. Tez stare, jeszcze zeliwne. Je'sli takie rabnie w jadaczke, to juz m'owi'c sie nie uda. W og'ole nigdy.
– A bedziesz mi tu szczeka'c nie na temat, przestrzele ci, w chuj, kolano. I tu zostawie. Zanim przybiegna twoi kumple, calkiem sie wykrwawisz. I tak zdechniesz. Kiwnij glowa, je'sli dotarlo.
Ostatnie slowa wrzeszcze na cale gardlo – klient az wzdraga! Kiwa glowa. Boi sie. Nawet, ja sam boje sie swoich sl'ow! Gl'ownie tego, ze to wszystko trzeba bedzie zrobi'c w rzeczywisto'sci. To tylko na filmach latwo naciska sie na spust, a w zyciu inaczej. Zatem krzycze, starajac sie dono'snym glosem doda'c odwagi samemu sobie.
– Gdzie twoi kumple?
– Niedaleko. Dziesiaty dom, co na Karpowa.
– Mieszkanie?
– Szesna'scie.
Znam ten dom. Na parterze znajdowal sie tam sklep. Wychodzi na to, ze bandyci na czwartym mieszkaja. Normalne, stamtad maja bardzo dobry widok.
– Ilu?
– Dw'och.
– Wtedy to oni z toba byli?
– Jeden, Miszka Twardziel. Walerka zostal na bazie.
Aha. I baze swoja maja. We'zmiemy to pod uwage.
– Gdzie jest baza i ilu tam ludzi?
Placzac sie w zeznaniach i mylac slowa, malolat pospiesznie m'owi wszystko, co wie. A czemu on taki elokwentny i tak glo'sno m'owi?
– Ciszej! Stul pysk! Ziewniesz i mogila!
Co's tu nie pasuje. G'owniarz, owszem, jest przerazony. I krew z rozbitej wargi wciaz mu plynie, ale to jeszcze nie pow'od tak halasowa'c!
Odsuwam sie glebiej w kat i chwytam mocno bro'n, by by'c w pogotowiu. Z hukiem otwieraja sie drzwi, tak, ze od uderzenia o 'sciane skad's z g'ory sypie sie kurz i tynk. I na progu pojawiaja sie dwie meskie postacie.
Bach! O ja cie… Nie, no w zasadzie to widzialem, jak strzela bro'n my'sliwska. Nawet sam kiedy's strzelalem. Na polowaniu. Na 'swiezym powietrzu. A nie w waskim korytarzu wewnatrz mieszkania. Tutaj to robi calkiem inne wrazenie.
Z brzekiem sypie sie szyba okienna za moimi plecami – chyba od wystrzalu. Z piskiem rykoszetuja od 'sciany kawaleczki olowiu – pierwszy nab'oj byl wla'snie 'srutowy, aby od razu wszystkim sie dostalo, jakby co.
I wszystkim sie dostalo. Smark splywa krwia, widocznie drasnelo go w twarz. Jeden z tych, co weszli, przyciska sie do 'sciany – tego trafilo w ramie. Wylaczony z walki, prawa reka bezwladna. A trzeciego to ja nie widze. To znaczy, nie widze calego. Tylko nogi – bo odrzucilo go az na schody. Czy to on sam tak upadl? Tak czy inaczej, nogi lekko drgaja. Zabity? Kur…
Stopniowo wraca mi sluch, przeciag powoli unosi dym na ulice. Jednak im dostalo sie mocniej – lufa byla skierowana na nich! Wychodzi na to, ze i po uszach tez dostali solidniej niz ja. Cholera!
Szarpie drewienko, przeladowuje strzelbe. Byloby ze mna krucho, gdyby teraz sie na mnie rzucili! Gdzie tam… prawie sie zesrali. Smarkaczowi w og'ole drza usta – zaraz sie rozryczy. A jakze! Dostal w pysk deska do krojenia, o malo nie strzelili w gebe. Ja to bym pewnie calkowicie odlecial.
– Na podloge!
Padli obydwaj, az parkiet podskoczyl.
Wstaje i nachylam sie w bok, zeby widzie'c drzwi wej'sciowe. A dupa tam!– tylko nogi lezacego moge stad zobaczy'c. Zywy, bydlak. Rusza lapami.
– Hej, ty! Wciagnij go do 'srodka!
Ranny w ramie, wystraszony kiwa glowa, na znak, ze zrozumial. I chwytajac zdrowa reka za but, wlecze do przedpokoju lezacego na plecach towarzysza.
O-ja-cie. Temu to cala pier's przeoralo! Najprawdopodobniej nie wyzyje.
– Macie bro'n?
– N'oz – chrypi ranny.
– Poderznij mu gardlo! N'oz rzu'c potem tu, na podloge!
Je'sli mnie by co's takiego rozkazano… na pewno nie m'oglbym tego zrobi'c. Nozem, po gardle, zywego jeszcze czlowieka… nie, nie moge! A je'sli nie mozesz sam, zmu's kogo's innego! Dewiza dow'odcy naszej kompanii, do tej pory pamietam te slowa. A ten, nawet je'sli sie wahal, to ja tego nie zauwazylem. Swojego kumpla zarznal jednym ruchem! O matko, az mnie zemdlilo. Odrzucony n'oz stuknal o podloge.
– Tak… – m'owie ochryple. Glosik, ze szkoda gada'c, ale z boku – jak sadze – brzmial wystarczajaco zlowieszczo. W kazdym razie obaj zloczy'ncy od razu sie skrzywili.
– Zeby tu noga wasza nie postala! Rozumiemy sie?! W przeciwnym razie… – Spogladam znaczaco na schody. – Pytania?
Prawie synchronicznie kreca glowami.
– Pokaza'c kieszenie!
Na podloge leci wszelaka drobnica. Oho, smarkacz mial za pasem jeszcze jeden n'oz.
– Sukinsynu! – powiedzialo mi sie jako's tak z uczuciem. – Ech, ze tez od razu cie nie kropnalem! Dobrze, znajcie moje dobre serce.
Ulotnili sie jak kamfora!
W'sr'od porzuconych rzeczy trafil sie niezgorszy n'oz, kt'ory na pewno sobie zostawie. Bedzie duzo lepszy niz skladany. Suchary, dwie konserwy… skromnie.
Przechodze do trzeciego dresiarza. Wiec tak cie zwali. C'oz, Miszka Twardziel, nie uratowala cie gro'zna ksywka! Nie spodziewalem sie, ze tak wyjdzie i, m'owiac szczerze, nie za bardzo tego chcialem. Strzelba jako's automatycznie wypalila. Walnely drzwi i patrz, palec szarpnal odruchowo. A poniewaz w tym czasie lezal na spu'scie… jednym slowem, nie poszcze'scilo ci sie, facet. O, ciekawe, okazalo sie, ze w kieszeni mial rewolwer! No prosze, to byl m'oj strzal w dziesiatke!
Szelest! Obracam sie w prawo i widze czarna 'zrenice lufy automatu. Znajomy ochroniarz. Skoncentrowany, rozwazny. Bro'n w rekach trzyma pewnie, nie to co niekt'orzy.
– A ja sobie my'sle, kto tu tak halasuje? – Przyglada sie z zainteresowaniem lezacemu cialu. – Twoja robota?
Karabin nieco drgnal mu w rekach, wskazujac, gdzie mam stana'c.
– I rure pol'oz na podlodze. Na wszelki, ze tak powiem, wypadek.
Odkladam. Jako's nie mam ochoty kl'oci'c sie z tym go'sciem – zbyt r'ozne kategorie wagowe. Zalatwi mnie, zanim zdaze okiem mrugna'c.