Drapie?ca
Шрифт:
– Rece do g'ory… – Obszukuja mnie profesjonalnie. – Co, zadnej broni?
– Po co?
Facet chrzaka i odstepuje. Ze niby, id'z, id'z, nie krepuj sie.
Z lady tez zostal tylko maly kawalek, prawie w calo'sci ogrodzony krata z grubych pret'ow. Cala reszte zamurowano; niedawno, poczulem nawet zapach zaprawy.
A za kontuarem siedzi znajomy mi mgli'scie osobnik. Gdzie's juz go kiedy's widzialem. W welnianej czapce, cieplym swetrze, gardlo otulone szalikiem.
– No? – Patrzy na mnie z powatpiewaniem. – Co masz?
Papierosy zostaly zbadane i niedbale przesuniete na bok. Mialem ze soba sze's'c calych paczek i jedna pelna do polowy. Za to prezerwatywy wywolaly prawdziwa wesolo's'c.
– Zajebisty deficyt! Zwlaszcza teraz! Co, wedlug ciebie, mam z nimi zrobi'c.
Opakowanie sunie po ladzie w moja strone.
– Nie trzeba. Zostaw sobie. Pewnie sie przyda. Masz co's jeszcze?
– A co potrzebne?
Sprzedawca sie 'smieje.
– Wszystko potrzebne. A co konkretnie masz?
– Wszelkiego rodzaju ciuchy.
Sceptyczny 'smiech pokazuje stosunek do danego towaru.
– Elektronika.
Ta sama reakcja.
– W sumie – spojrzal na papierosy – to wezme. Moge da'c jedzenia, amunicji… tylko nieduzo.
– Potrzebne konserwy miesne.
– Dwie puszki! I dorzuce paczke suchar'ow.
Moja sytuacja nie sprzyja targowaniu, wiec sie zgadzam.
– Taki towar mozesz przynosi'c. Wode, piwo, mineralna – tez wezme. Alkohol zawsze w cenie. O inne rzeczy nie pytam, za cienki w uszach jeste's. Pewnie w mieszkaniach ryjesz?
– Tam tez.
– To tego bedziemy sie trzyma'c. Z detalem sie nie pchaj. Zdobedziesz p'ol puda[5] to wtedy przychod'z. Za's dla dw'och, trzech paczek nawet sie nie fatyguj.
Za plecami zgrzyta zasuwa. No to pohandlowali'smy. Dobra, w ko'ncu nie jestem stratny. Papierosy mi sie nie przydadza i tak nie pale. O ile pamietam, w pustych mieszkaniach trafiaja sie bardzo czesto, wiec jakie takie perspektywy sie rysuja.
Jeszcze jedno. Wszedzie pelno pustych plastikowych butelek i nie budza niczyjego zainteresowania. Wasza strata, m'oj zysk! Do's'c szybko udalo sie zdoby'c kilkadziesiat r'oznorodnych pojemnik'ow. Teraz siedze kolo rury i napelniam je woda. Mam tez mala butle gazowa z palnikiem i staram sie delikatnie przylutowa'c (czy przytopi'c?) pier'scienie, pozostale na szyjce do wla'sciwych zakretek, dobierajac je wedlug kolor'ow. Pomalu udalo mi sie doj's'c do wprawy i wychodzi calkiem przyzwoicie. Oczywi'scie, to nie mineralna, ale tez nie z kanalizacji. Mam nadzieje. W smaku jak zwykla woda. O ile pamietam, bylo na nia zam'owienie.
Szczerze m'owiac, nie wytrzymalem – odwiedzilem sw'oj dom. W nocy, rzecz jasna. Do mieszkania nie polazlem, tak tylko… poszwendalem sie po podw'orku. Szyby w oknach cale – czyli to 'swi'nstwo, kt'ore zostawily mi w mieszkaniu nieznane bydlaki, jeszcze nietkniete. Czeka, 'scierwo, na swoje pie'c minut! Je'sli to co's trachnie, to ani w mieszkaniu, ani na schodach, nie bedzie jednej calej szyby.
Za to w poblizu spalonego samochodu znalazlem swoja kurtke! Ze skladanym nozem w jednej kieszeni i manierka w drugiej. Manierke wieszam przy pasie, n'oz chowam do kieszeni, a kurtke, kt'ora stracila normalny wyglad, z zalem wyrzucam w krzaki. Nadpalona i w og'ole…
A jednak garnek sie napelnil! Przelewam wode do butelek. Tak, kilkana'scie juz mam, mozna buja'c sie do handlarza. Wybieram najladniejsze pojemniki – nie ma co sie samemu podstawia'c. Je'sli nie potrafisz, nie pchaj sie na afisz! Dziesie'c butelek – to pietna'scie litr'ow. Prawie pud, o kt'orym m'owil handlarz. Mialem juz plecaczek – efekt patroszenia kolejnego mieszkania. Woda idealnie sie w nim zmie'scila.
Znowu stoje przed znajomymi drzwiami. Zn'ow ta sama procedura, oklepywanie kieszeni przez straznika – i juz ustawiam butelki z woda na stole.
– No… – mruczy handlarz, patrzac na owoce pracy moich rak. – Wypelnile's zadanie! C'oz, zdolniacha!
Woda znika pod lada.
– Chcesz czego's?
– Umieram z glodu! Konserwy – mieso, zupy jednorazowe… Wszystko!
Jednym slowem zaczelo sie targowanie. Po kilku minutach opuszczam sklep, czujac w plecaku przyjemny ciezar. C'oz, jaki's czas przezyjemy! A uwzgledniajac moje wedr'owki po opustoszalych mieszkaniach moge spa'c spokojnie.
Trzask! Ciemno przed oczami.
– St'oj, gnojku!
I tak nie moge sie ruszy'c, solidnie przywalili mi w brzuch. Jakich's trzech balwan'ow. W morde jeza, jednego znam! To ten podgladacz, co zwial wtedy na widok tych uzbrojonych go'sci.
– Nic ci sie nie porabalo?!
– O co chodzi?
– Przechodzisz tedy sobie i co, my'slisz, ze to na koszt firmy?
Czego's nie kumam. Podrywaja mnie na nogi, przyciskaja plecami do 'sciany i prostym jezykiem tlumacza rozklad sil. Podkre'slajac okresowo swoje argumenty przyjacielskimi szturcha'ncami. Ta tr'ojka, jak sie okazuje, to przedstawiciele kryszy handlarza. I kazdy, kto chce mie'c z nim do czynienia, zobowiazany jest zaplaci'c im za przej'scie. Nie zdzieraja – dziesie'c procent od kazdej transakcji. Hm, ciekawe, czy te typy w importowanym kamuflazu o tym wiedza?
– Kapujesz?
– Tak.
– Pamietaj, dupku, z nami lepiej sie przyja'zni'c. Bedziesz wierzgal to pretensje do siebie! Adres?
– Jaki?
– Konta bankowego, kurwa! Gdzie nocujesz? – ryczy mi w twarz najlepiej zbudowany. Otwarto's'c jest najlepsza polityka. Dlatego podaje im nazwe ulicy, numer domu i mieszkania. Ale o biurze milcze – o to nikt nie pytal!
– Sprawdzimy!
– Moge p'oj's'c z wami cho'cby zaraz!
Taa, juz widze, jak p'ojda, pewnie czekaja na kolejnego frajera.
Klamia przeciez, kanalie! Zadna z nich krysza, tylko zwykla chuliganeria. Ale ich jest trzech i fizycznie sa wyra'znie silniejsi. Wszelkie protesty z mojej strony doprowadza tylko do pojawienia sie siniak'ow na czyjej's gebie. I nawet wiem czyjej!
– Wejdziesz na te klatke schodowa! Mieszkanie numer siedem, tam w przedpokoju stoi skrzynia. Je'sli nie ma zadnego z nas, to jeszcze nie znaczy, ze gdzie's poszli'smy. Zakonotuj sobie, my tu wszystko ochraniamy! Znaczy, do skrzynki wkladaj! Sprawdzimy!