Drapie?ca
Шрифт:
Przesiedziawszy w ukryciu jeszcze z godzine, postanawiam opu'sci'c kryj'owke. Cicho, zadnych strzal'ow. Kto tam kogo pokonal jest mi zupelnie obojetne, najwazniejsze, ze kule juz nie 'swiszcza i mozna i's'c dalej. Wysuwajac sie zza garazu, rozgladam sie na boki. Nikogo. Szybko przebiegam w kierunku najblizszego domu. Jeszcze p'ol godziny pieszo i nad dachami widze uniesione ramie d'zwigu. Budowa. Dotarlem! No teraz to wszystko p'ojdzie jak po ma'sle! Znajde lom, moze przygarne jeszcze co's pozytecznego – i z powrotem. Calkiem mozliwe, ze spa'c bede juz pod dachem.
Obchodze budynek.
– E ty, st'oj!
A to co znowu?
Dw'och facet'ow w sk'orzanych kurtkach. Jeden trzyma strzelbe my'sliwska, u drugiego broni nie widze.
– Eee… Panowie, co wy?
– Cho no tu!
Podchodze, pr'obujac zachowa'c bezpieczny dystans. Nic z tego. Ten z bronia sugestywnie porusza lufa. Ze niby, nie rznij glupa. Wyrywaja mi torbe i wywracaja na lewa strone. Na ziemie spada butelka wody, kt'ora przeszukujacy pogardliwie kopie.
– To wszystko? Kieszenie!
Tam r'owniez nie ma nic warto'sciowego, a kilka kluczy do nakretek nie wzbudza zainteresowania u tej parki.
– Ty co, jaja se robisz?! Wyskakuj z kasy!
– Ale ja… nic nie mam.
Bach! Z calej sily wali mnie kolba pod zebro.
Uch… Boli!
– A wy czego… co ja wam zrobilem?
– Gdzie, kurwa, mieszkasz?
– Aleja Modrzewiowa pie'c. Mieszkania pietna'scie.
Faceci wymieniaja sie spojrzeniami.
– Gdzie to?
– Daleko… Poza tym, co taki wypierdek moze mie'c. Ej, wstawaj!
Kopia mnie bez lito'sci i zmuszaja do podniesienia torby z asfaltu; pchniecie w ramie wskazuje kierunek.
Nie mija wiele czasu, kiedy czuje zapach dymu. Skrecamy za r'og i przed nami pojawia sie dlugi plot zwie'nczony drutem kolczastym. Idziemy wzdluz niego, znowu skret i brama. Zamknieta. Obok plonie ognisko, dokola kt'orego siedzi kilku ludzi. Wszyscy uzbrojeni, przewaznie w bro'n my'sliwska.
– O! Mitiaj, caly i zdrowy! Kogo tam masz?
– A taki… murzyn do tyrki. Daj go do reszty.
Na lewo od bramy stoi nieduzy blaszak. Wla'snie tam mnie wpychaja, po wcze'sniejszym zabraniu mi torby i otwarciu kl'odki na drzwiach. Robie kilka krok'ow i opadam bez sil na podloge. Jezu, co tu sie dzieje?
– Pana tez zlapali?
Odwracam sie w strone glosu. Na podlodze siedzi starszy juz facet w okularach z peknietym szklem. Swoja droga, wyglada calkiem przyzwoicie.
– Tak, wszystko zabrali, uderzyli kolba. Co tu jest?
– To, mlody czlowieku, jest dawna baza tarkowskiej gospodarki komunalnej. A ci, za przeproszeniem, ludzie przy ognisku, to zwykli bandyci. Dokladnie, to miejscowi, kt'orzy takimi sie stali.
– Ale oni maja bro'n!
– Nie wszyscy, ale to do czasu. Szybko sie zbroja. Okradaja mieszkania, zabieraja wszystko, co warto'sciowe. Znajduja tam r'owniez strzelby.
– A ja im po co?
Ze sl'ow mojego sasiada okazalo sie, co nastepuje. On i jego przymusowi towarzysze siedza tu juz trzeci dzie'n. Pawel (tak ma na imie) spodziewal sie odg'ornej ewakuacji, byl bowiem twardo przekonany, ze wladze sa po prostu zobowiazane zrobi'c wszystko dla uratowania mieszka'nc'ow. Jednak na pr'ozno – wszyscy urzednicy uciekli jako pierwsi, porzucajac miasto na pastwe losu. Co dzialo sie dalej, nie wiedzial, poniewaz kiedy wyszedl po chleb zostal schwytany przez wsp'olnik'ow Mitiaja i wrzucony to tego wla'snie baraku. Od tej pory, dwa razy dziennie wszystkich wie'zni'ow wyganiali szabrowa'c domy, na razie te najblizsze. Rano, pechowo dla Pawla, belka, kt'ora zwykle wybijano drzwi, spadla mu na noge. Do baraku dotarl z wielkim trudem i teraz odlegiwal.
– I co z nimi bedzie dalej? Karmia tu chociaz?
– Wczoraj dali troche konserw rybnych. Woda, tam – kiwniecie w bok – w ubikacji jest kran. Pana, jak przypuszczam, schwytali, zeby wymieni'c poszkodowanego. Ja im teraz nie jestem potrzebny, nie moge chodzi'c. Mam nadzieje, ze mnie wypuszcza.
Szlag! Dobrze sie go's'c ustawil – wypuszcza! A ja? Bede tak zasuwa'c dla jakich's… Sasiad, widzac moje rozterki kreci glowa. Wedlug niego nasza sytuacja nie jest taka zla. Predzej czy p'o'zniej bandyci wlamia sie do wszystkich mieszka'n, kt'ore sa im potrzebne. I wtedy je'ncy nie beda im na nic – karmi'c ich przeciez trzeba.
– Pana tez wypuszcza, zobaczy pan! Za tydzie'n… no moze troche p'o'zniej… I zreszta, wladze kiedy's i tak tu wr'oca! Nie moga przeciez porzuci'c miasta?! A ci, co siedza teraz na dworze, tez beda jako's sie tlumaczy'c, po co im dodatkowe problemy?
Tia, jako's nie podzielam jego optymizmu. Chociaz z drugiej strony mozna sie doszuka'c w jego slowach pewnego sensu. Dobra, co on tam m'owil o wodzie?
Napilem sie, ochlapalem pysk i przeszedlem sie po baraku. Niczego pozytecznego nie znalazlem, a dwoje drzwi, prowadzacych do innych pomieszcze'n bylo nie tylko zamkniete, ale jeszcze zabite deskami. Zwiedziwszy swoje wiezienie, opadam na materac rzucony pod 'sciana.
Obudzili mnie kopniakiem. Ma'c-ma'c-ma'c!, co to, nowa 'swiecka tradycja?!
– Czego?
– Kiego chuja sie na moim miejscu rozwalile's?
Kudlaty, chudawy chlopak patrzy na mnie gro'znie.
– A co, akurat ten materac wyjatkowo ci sie spodobal? Obok lezy drugi!
– Ty mi tu nie podskakuj!
Pozostali mieszka'ncy baraku przygladaja sie z daleka, patrz ty, jacy ciekawi. Rozrywek im brakuje? Moze da'c mu po ryju? Tylko czy ta belka to tak przypadkiem spadla? Co's takiego Pawel m'owil, a wla'sciwie napomykal. E, na razie sobie odpuszcze.
– Udlaw sie ta szmata!
Wstaje, odwracam sie, zeby odej's'c. Kudlaty z rozmachu uderza noga. To znaczy, tak mu sie wydaje. W pore sie odchylam, tak ze nie trafia i z calej sily wali w 'sciane. Glucho dudni metal i prawie w tej samej chwili od drzwi dobiega stanowczy okrzyk:
– Hej, komu tam sie, cholera, nudzi?! Zamkna'c sie wszyscy! Zaraz z wami porzadek, kurwa, zrobie!
Mozna przypuszcza'c, krzyczacy nie rzuca sl'ow na wiatr, bo nawet awanturnik od razu ucichl. Wycedzil co's przez zeby i przeczolgal sie w bok.