Drapie?ca
Шрифт:
– Pochylilem sie nad nim i nagle slysze, ze w 'srodku kto's chodzi. Zerwalem sie i zwialem!
– Dlaczego do mnie?
– Ty mieszkasz blizej i poza tym lepiej, niz ja prowadzisz samoch'od.
'Swieta prawda, kupujac prawo jazdy, Pasza, niestety, nie zyskal jednocze'snie umiejetno'sci kierowania swoja mazda na kredyt. Przejecha'c tu i tam uliczkami jeszcze od biedy potrafil. Natomiast wyjecha'c na trase…
– Czas sie zmywa'c! Doslownie teraz!
– Poczekaj… Musze sie spakowa'c!
– Co bedziesz pakowa'c?! Ty, co, juz calkiem nie czaisz?! Trzeba spieprza'c! Raz-dwa!
Co jak co, ale przekonywa'c to on moze! Naprawde nie znalazlem zadnych argument'ow. Popedzany ciaglymi krzykami, zaczalem miota'c sie po mieszkaniu, goraczkowo upychajac w plecaku wszystko, co wydalo mi sie pozyteczne. Niestety… nawet m'oj nie najwiekszy plecak wystarczyl az nadto. A wydawalo sie, ze wszystko wok'ol jest potrzebne i przydatne. E tam, w oderwaniu od domu to w og'ole nie przyda sie do niczego. No komu, powiedzcie, potrzebny jest kij do golfa? Nawet je'sli ma autograf wice-prezesa Terra Group!
Zatrzasnawszy drzwi, schodzimy po schodach. Na podw'orku spotyka nas jeszcze jeden znajomy – Demian Slucki. Tez programista, tylko pracuje w sasiednim dziale. Naj'smieszniejsze jest to, ze jeste'smy z nim nawet troche do siebie podobni. Ludzie zartuja, ze praca niweluje r'oznice w wygladzie. Za to mieszka Demian z Paszka po sasiedzku, drzwi w drzwi. Przestraszony Galpierin specjalnie zostawil go na podw'orku, aby pilnowal samochodu. C'oz, trudno nie przyzna'c mu racji. Chociaz, co m'oglby zrobi'c Demian przeciwko nawet tylko jednemu uzbrojonemu czlowiekowi? Sprawnie ladujemy maly dobytek, wsiadamy. W 'srodku jest cieplo, Paszka nawet silnika nie wylaczyl. Ogrzewanie pracowalo caly czas.
– Pi'c mi sie chce… – warczy Slucki.
– Przeciez mam na g'orze mineralna! No i przed nami daleka droga.
– Id'z, tylko szybko! Zostaw te kurtke, na co ci ona.
Slusznie, tylko rece zajmuje. Kiedy sie uwijali'smy, spocilem sie jak ruda mysz, wiec jej nie zakladam.
Zdecydowanie wchodze na klatke schodowa. Winda, drzwi wej'sciowe… o, woda stoi na stole!
Chwytam butelke, zatrzaskuje drzwi. Melodyjne brzeczy winda – jest na parterze. Biegne w kierunku schod'ow. Cholera! Sznurowadlo, jego ma'c… o malo nie polecialem na leb. Siadam w kucki…
Pach! Pach!
– A-a-a! – przerazony krzyk rozni'osl sie na zewnatrz. Wolanie odbilo sie od szyb, odezwalo echem w glebi domu.
– Uciszcie go!
Sucho trzasnely jeszcze dwa wystrzaly.
– Gotowe, odwalili kite.
– Sprawd'zcie ich dokumenty. Torby, kurtki, przeszukajcie wszystko!
Cofam sie w nisze – tu zgodnie z projektem mialy sta'c kwiaty, ale pieniedzy na to nie zebrali.
– To Galpierin, prosze fotografia na prawie jazdy.
– A ten drugi?
– Nie ma niczego ze soba.
– To zapierdalajcie na g'ore! Tu jeszcze Karasew powinien mieszka'c. Jest na li'scie. Trzecie pietro, mieszkanie pietna'scie. Nie grzebcie sie tam.
Slysze kroki i staram sie wrosna'c tylem w zelbet. Tak, na klatce schodowej nie ma 'swiatla, dzieki ci nieznany zlodzieju zar'owek!, ale ludzie, kt'orzy weszli moga mie'c latarke!
– Szefie, jest przepustka! To Karasew!
– No prosze, to tutaj ten Galpierin sie spieszyl. Zdazyl, jak wida'c. Jeden chuj, mieszkanie trzeba sprawdzi'c! A to wiadomo, co tam u niego jest!
Tupot but'ow na asfalcie. Teraz wejda na klatke, o'swietla hol latarka. A po co? Do czego im w sumie potrzebne 'swiatlo? Na zewnatrz jeszcze nie jest tak ciemno, moga nie mie'c ze soba latarek, a drzwi windy sa zawsze pod'swietlone ledami,trudno nie trafi'c. I faktycznie – parka zloczy'nc'ow poszla do windy, nie wahajac sie ani sekundy, i tylko w ostatniej chwili kt'ory's z nich z nich po co's o'swietlil przycisk przywolania. Melodyjne zabrzmial sygnal, i kabina ruszyla na moje pietro.
Ale zaraz. Teraz wjada na g'ore, w jaki's spos'ob wywaza drzwi do mojego mieszkania, wejda. I co?
Nie wiem, co dokladnie chcieli tam znale'z'c, ale przewr'ocenie wszystkiego do g'ory nogami zajmie im r'owno pie'c minut. Nie mam w domu zbyt wielu mebli – wszystko wsp'olczesne. A potem, potem p'ojda na d'ol. Obojetnie, kt'oredy – po schodach czy winda. Tak czy inaczej, zobacza mnie: nisza jest doskonale widoczna i od strony windy i ze schod'ow. No i maja latarki.
Co, juz tylko pie'c minut mi zostalo? No, moze sze's'c lub siedem. Tutaj mnie pochowaja. Wybiec na podw'orko? Aha, a tam przy samochodzie to wszyscy sa czlonkami towarzystwa 'slepogluchoniemych? No, no… to nawet nie jest 'smieszne.
Nie wiem, co za diabel mnie podkusil, ale zamiast szuka'c lepszego schronienia, ruszylem w g'ore po schodach. Klatki schodowe w domu sa do's'c nowoczesne, zadnych zakamark'ow i zakret'ow. Skad by's nie szedl – wszystko wida'c. Tak, 'swiatlo jeszcze 'swieci, nie trzeba zadnych latarek. Starczylo mi rozumu, aby nie halasowa'c, nawet zdjalem p'olbuty i szedlem w skarpetkach. Pierwsze pietro. Drugie. Na g'orze co's walnelo, slycha'c zgrzytanie. Moje drzwi!
Dopu'scil sie pan bezprawnego naruszenia wlasno'sci prywatnej. Dzwonie na policje.
M'oj alarm! Sam go skonfigurowalem. Tak, teraz to taki telefon bardzo mi pomoze… tu nawet do zab'ojstwa nikt nie wyjezdza!
– Oz kurwa! – zaklal kto's na g'orze. – O malo co, nie strzelilem. Ja cie zaraz!
Co's trzaska. Glos sygnalizatora milknie.
– Tak znacznie lepiej!
Tak znacznie lepiej!
Biegiem!
Przyciskajac buty do piersi, starajac sie nie halasowa'c, pokonuje przestrze'n klatki schodowej i skrecam na schody, prowadzace do g'ory. I tutaj sily mnie opuszczaja. Jak stoje, tak padam na podloge. Po prostu nie moge wej's'c wyzej. Zdazylem tylko doczlapa'c do podestu czwartego pietra.