Drapie?ca
Шрифт:
Straznicy, stojacy obok nas, robia srogie miny i my jak jeden maz wyrazamy swoja rado's'c.
– Je'sli kto's pamieta, za wytezona prace obiecano wam wolno's'c. Prace dla dobra wsp'olnego! Wszak nie ma nic zdroznego w tym, zeby porzucony przez niedbalych gospodarzy dobytek posluzyl ludziom, kt'orzy naprawde go potrzebuja!
Oczywi'scie wszyscy sie zgadzamy. Rozlegaja sie aprobujace okrzyki.
– Tak! – Przyw'odca robi teatralna pauze. – Dzi's jeden z was, niebedacy w stanie wiecej pracowa'c, moze uda'c sie do domu. Nie z pustymi rekami! Moze zabra'c ze soba dowolna odziez i tyle jedzenia, ile jest w stanie unie's'c.
Dziwnie sie slucha, kiedy bandycki ataman przemawia poprawnym jezykiem.
Na znak szefa otwiera sie brama najblizszego magazynu, a tam w r'ownych kupkach leza wszelakie ciuchy. Nie jakie's tam damskie kapelutki i kostiumy kapielowe – nie, tam jest wszystko, co moze sie przyda'c normalnemu czlowiekowi w podobnej sytuacji. Mocne buty, wytrzymale spodnie i r'oznorodne kurtki. Z materialu, sk'orzane, a nawet z demobilu. Oddzielnie zlozono plecaki i torby. Sa nawet w'ozki towarowe.
Podtrzymywany okrzykami wsp'olnik'ow Makara, Pawel nie'smialo wchodzi do pomieszczenia. Grzebie w stercie ubra'n. Powoli sie o'smiela, zrzuca swoje szmatki i wbija sie w dobra kurtke sk'orzana i piekne buty. Baran! Nawet ja rozumiem, ze trzeba bra'c mocne, a nie piekne, kt'ore za kilka miesiecy stana sie bezuzyteczne. Wymienia spodnie na nowsze. Bandyci pozwalaja mu wzia'c w'ozek, z kt'orym znika za rogiem – tam, jak mozna podejrzewa'c, trzymana jest zywno's'c. Po jakich's dziesieciu minutach pojawia sie z powrotem. W'ozek jest tak ciezki, ze ledwie toczy sie po asfalcie.
– Patrzcie! – Makar pompatycznie wyciaga reke. – Pracujcie, a wszystkich was czeka to samo!!
Brama otwiera sie ze zgrzytem.
– Kleszcz, Wytrzeszcz, zaprowad'zcie czlowieka! Uwazajcie, zeby nikt go nie skrzywdzil – nakazuje szef. – Nie chcemy mie'c zlej opinii!
Pawel nie wierzy wlasnym uszom! Puszczaja go i to z pelnym w'ozkiem! Przekonywa'c innych to jedno, ale nagle przekona'c sie samemu o prawdziwo'sci wlasnych sl'ow – to zupelnie co innego. Nie kazdy elokwentny gadula to zniesie! U'smiecha sie jako's tak niepewnie. Macha nam reka i odwraca sie do wyj'scia. Kiedy opuszcza ramie, zauwazam na prawej kieszeni jego kurtki znaczek – u'smiechnietego misia. Moja kolezanka z pokoju miala taki sam, dlatego go rozpoznalem. Chyba symbol jakiego's ruchu mlodziezowego… nie pamietam.
Nawet nas nakarmili i to stosunkowo nie najgorzej. Pewnie, zeby uczci'c uroczysta chwile. A potem… potem 'swietowanie sie sko'nczylo i kiedy wchodzili'smy do baraku kto's mi solidnie przywalil w potylice. Ocknalem sie gdzie's dalej od wej'scia. D'zwiek kropel… toaleta?
– Oprzytomnial – m'owi kto's.
Pr'obuje sie ruszy'c… dupa! Kto's siedzi mi na nogach i za rece tez mocno trzymaja.
– Sluchaj no, madralo – odzywa sie ciemno's'c glosem brygadzisty. – Jutro wyrazisz gorace zyczenie, zeby pobiega'c z kloda. Zrozumiano!
– To nie zalezy ode mnie, tam starszy decyduje!
– On czy nie on, a ty takie zyczenie wyrazisz. Jasne, kurwa?!
– Ze trudno ja'sniej.
– O to to – chrzaka kudlaty. – Wlepcie mu tam… dla lepszego zrozumienia, ze ja nie zartuje!
I wlepili. P'ol nocy nie moglem zasna'c.
Rano podczas odprawy przygladam sie swoim sasiadom w szeregu. Kt'ory's z nich wczoraj siedzial na moich nogach, a inni trzymali mnie za rece. Jeszcze kto's bil. I na pewno nie byl to jeden i ten sam czlowiek. Co teraz? Znalazlszy sie w takich warunkach, powinni'smy przeciez wzajemnie sie podtrzymywa'c. Powinni'smy, a w praktyce jest jak jest. Czyli co, chlopaki, wychodzi na to, ze kazdy sam za siebie? „Zgi'n dzi's ty, a jutro ja”? Je'sli sie nie myle tak kiedy's m'owili zeki. Gdzie's o tym czytalem. C'oz, co's mi sie zdaje, ze kloda niedlugo upadnie jeszcze raz – tym razem na moja noge. Mocno watpie, ze bede mial takiego farta, jak Pawel.
Drepczemy ulica. Nie mam ochoty rozglada'c sie dookola, co to ja tu czego's nie widzialem? I po co? Moze wla'snie dlatego zauwazylem na drodze, a dokladniej na poboczu jaka's jasna plame. Pamie'c wzrokowa mam og'olnie dobra, co nie raz pomagalo mi w pracy – jako's tak szybko ogarnialem na ekranie r'ozne drobiazgi. Nawet r'oznice w dlugo'sci wiersza o jedna, dwie cyfry zauwazalem pierwszy! Plama, m'owiac 'sci'sle, byla nawet nie na poboczu, tylko na zewnetrznym brzegu przydroznego rowu. Zwolnilem kroku, w ustach nagle mi zaschlo.
Mi's! Ten sam z nowej kurtki naszego szcze'sciarza! Aha. I brunatne plamy na piasku. A przeciez wczoraj tego nie bylo, daje glowe! Targalem wtedy ciezka torbe z barachlem, wiec gl'ownie patrzylem pod nogi. I w tym wla'snie miejscu r'owniez. Gdzie's tu, nawiasem, blisko drogi jaki's wawozik biegnie.
Taa, teraz juz wiem, w jaka to droge odprowadzaly wczoraj Pawla przydupasy Makara. I co teraz? Powiedzie'c reszcie? Odebra'c im ostatnia nadzieje? Za co's takiego to mnie w nocy materacem udusza. I ten brygadzista… Calkiem prawdopodobne, ze on co's wie. Albo sie domy'sla. Sam wyda mnie straznikom jako wichrzyciela, nawet do baraku nie dojde.
– Jestem got'ow nosi'c klode!
– Nie marud'z, zdechlaku – zbywa dobrodusznie moja propozycje starszy. – Muly se najpierw napompuj.
Za moimi plecami chrzaka brygadzista. Wszystko jasne, wieczorem moge sie spodziewa'c kolejnej procedury wychowawczej. I nie jest powiedziane, ze bede m'ogl potem stana'c w szeregu. Dobra, uznajmy, ze aluzje zrozumialem.
I zn'ow g'ora-d'ol. Na klatce schodowej huczy, to taranujacy zasuwaja. Gdzie sa teraz.? Czwarte? Wcze'snie, na razie nie bedziemy sie 'spieszy'c. Partner popycha mnie w plecy – no id'z, nie st'oj! Okej, biegne, juz biegne!
Huk taranu juz na trzecim pietrze. Zbiegam po schodach. W tumanach kurzu wida'c, jak brygada sie stara, z futryny leca szczapy. Czasami taran nie daje rady – zdarza sie, ze robia drzwi uczciwie. Wtedy chlopaki rozbijaja filar lub burza cze's'c 'sciany, w kt'ora wchodza rygle. W wiekszo'sci przypadk'ow, o ile wiem, wszystkie sa skonstruowane tak samo, to standardowe drzwi.
Drugie pietro. Pi'c mi sie chce, ze zaraz zdechne! Czuje sucho's'c w ustach. Wykorzystujac dogodny moment, zatrzymuje sie na schodach i pospiesznie pociagam z butelki. Zwykla woda pitna, taszcze cala skrzynke. To nie w'odka, nie wzbudza szczeg'olnego zainteresowania u straznik'ow. I zapachu nie bedzie.
– Ruszaj sie!
Taranujacy zbiegaja na pierwsze pietro. Teraz! Wymijajac ich, kopie pod kolano najblizszego. Ten wrzasnawszy glucho, traci r'ownowage, a ciezki stalowy kloc niebezpiecznie przechyla sie na bok.
Yes! Teraz upada drugi – podciecie, to przykra sprawa – i leci do przodu.
– Rwaama'c!
Inercja takiego drobiazdzku, to nie w kij dmuchal. Kloda swoja masa (plus m'oj cios noga) popycha pierwsza pare taranujacych. Z brzekiem wylatuje podw'ojna szyba. W 'slad za nia laduje kloda, ciagnac ze soba tragarzy, biegnacych na przedzie.